środa, 27 lipca 2011

Rozdział 4 ~ Grimmauld Place 12

- I jeszcze jedna sprawa - powiedział Szalonooki, a uroczysty nastrój prysł. - W Zakonie kontaktujemy się ze sobą za pomocą wielokierunkowych lusterek. Wy również dostaniecie po jednym.
   Podszedł ponownie do szafki, z której tym razem wyjął stary, wyświechtany neseser. Podszedł z nim do stołu, otworzył i odwrócił dnem do góry. Na blat wypadło kilkanaście drobiazgów: otwierane medaliony, staroświeckie kieszonkowe zegarki, kilka notesów w twardej oprawie, sygnety, oraz najzwyklejsze kieszonkowe lusterka.
   - Mamy różne akcesoria zawierające takie lusterka. Możecie sobie wybrać, jaki tylko chcecie - powiedział Szalonooki.
   Przyjaciółki podeszły do stołu. Po kilku minutach wahań i pokazywania sobie nawzajem różnych wzorów i kształtów, Tonks wybrała otwierane lusterko w pomalowanej na złoto oprawie, a Lucy - okrągły medalion.
   - Teraz jeszcze tylko musicie zatwierdzić tu swoje imiona i nazwiska, które będą służyły jako łączniki - powiedział Szalonooki.
   - A nie wystarczy samo nazwisko? - zapytała Tonks. - Myślałam, że w takich lusterkach najważniejsze jest, żeby hasła się nie powtarzały.
   - Możesz zatwierdzić samo nazwisko - powiedział Szalonooki znudzonym głosem.
   Tonks i Lucy wyjęły różdżki i przytknęły je do swoich wielokierunkowych luster, po czym wypowiedziały szeptem swoje nazwiska. Lusterko Tonks i medalion Lucy zadrżały, uniosły się na kilka milimetrów, po czym opadły na dłonie swoich właścicielek i ponownie znieruchomiały.
   - Wypróbujcie, czy działają - polecił Moody. - Tonks, spróbuj skontaktować się z Robertem.
   Tonks spojrzała w górną część lusterka i powiedziała:
   - Robert Burnley.
   Nagle gdzieś rozległ się przyciszony gwizd, podobny do tego, który wydaje fałszoskop. Po chwili ucichł, a w lusterku pojawiła się twarz Roberta.
   - Wygląda na to, że działa - powiedział, uśmiechając się lekko. - Pozdrowienia dla Ace'a Murraya!
   Puścił do niej oko i zniknął.
   - Świetnie - powiedział Moody. - Bardzo proszę, pani Lucy, niech się pani połączy z Syriuszem.
   Lucy otworzyła swój medalion i powiedziała:
   - Syriusz Black.
   Ponownie rozległ się cichy gwizd, który umilkł, gdy tylko Syriusz wyciągnął z kieszeni staroświecki zegarek i spojrzał w jego tarczę. Tonks podeszła do niego i zerknęła mu przez ramię. Zobaczyła, że w miejscu wskazówek widnieje głowa jej przyjaciółki.
   - Hej, Tonks! - uśmiechnęła się Lucy. - Wygląda na to, że mój medalion również działa bez zarzutu. Dobra, Syriuszu, rozłączam się.
   Po chwili na miejscu jej głowy ponownie pojawiły się wskazówki zegara.
   - Skoro wszystko jest już załatwione, pozwólcie, że sobie pójdę - powiedział Szalonooki. - Mam dziś jeszcze coś do załatwienia.
   - Czy to coś bardzo pilnego? - zapytał Syriusz. - Molly zapraszała cię na obiad.
   - Gdybym zostawał na wszystkie obiady z okazji przyjęcia do Zakonu nowych członków, straciłbym naprawdę dużo czasu - powiedział Moody. - A ja nie mogę sobie na to pozwolić. Ale podziękuj w moim imieniu Molly, być może wpadnę kiedy indziej.
   Wyminął wszystkich i wyszedł z kuchni. Syriusz westchnął.
   - Cały Szalonooki - powiedział.
   - Syriuszu - powiedział Remus. - Myślę, że można już pójść po resztę osób.
   - Ja pójdę - zaofiarował się Robert. - Wezmę też Księgę.
   Zabrał ze stołu Księgę Członków Zakonu i opuścił kuchnię.
   - Może usiądziemy? – zaproponował Syriusz.
   Cała czwórka usiadła przy stole. Przez chwilę panowało niezręczne milczenie, przerywane od czasu do czasu nerwowymi chrząknięciami. Po chwili Lucy udało się je przerwać:
   - Właściwie, co to jest za dom?
   - Ten dom kiedyś należał do mojej rodziny - odpowiedział z ulgą Syriusz. - A ponieważ jestem ostatnim żyjącym potomkiem głównej linii rodu Blacków, teraz jest moją własnością. Zaproponowałem Dumbledore'owi, by zrobić z niego Kwaterę Główną Zakonu. To jedyna pożyteczna rzecz, jaką mogłem zrobić, ponieważ muszę się ukrywać. Wciąż przecież jestem poszukiwany.
   - Wychowałeś się w tym domu? - zapytała Tonks.
   - Tak, niestety - mruknął Syriusz. - To również stary dom twojej matki. Jest tu jeszcze jej stary pokój, ale moja kochana cioteczka, a twoja babka zamknęła go na klucz, razem ze wszystkimi rzeczami, które Andromeda zostawiła tu, wyprowadzając się do twojego ojca. Nie wiem, gdzie jest teraz ten klucz, ale na pewno go znajdziemy przy okazji porządków. Gdybyś chciała, mogłabyś wtedy odwiedzić ten pokój. Co ty na to?
   - Och... - szepnęła Tonks. - Zawsze chciałam zobaczyć jakieś pamiątki z dzieciństwa mojej mamy. Bardzo bym ci była wdzięczna, Syriuszu.
   - Daj spokój - powiedział Syriusz. - Jeśli chcesz, będziesz mogła sobie obejrzeć cały dom. Rozumiem, że tobie musiało brakować czarodziejskich pamiątek rodzinnych.
   - A tobie na nich nie zależy?
   - Prawdę mówiąc, nie - mruknął Syriusz. Potem dodał: - Ja nienawidzę tego domu. Przypomina mi te wszystkie koszmarne lata, które tu spędziłem. Wszystko kręciło się zawsze wokół tradycji, pozorów, nudnych uroczystości rodzinnych i pretensji o wszystko. Wyobraźcie sobie tylko: śniadanie było zawsze podawane punktualnie o ósmej, a każdy, kto spóźnił się choć o minutę, był surowo karany!
   Tonks nagle z czymś to się skojarzyło.
   - "Historia Anety Crafword"* - powiedziała, spoglądając znacząco na Lucy.
   - Co? - nie zrozumiał Syriusz.
   - To taka książka - wyjaśniła Lucy. - Opowiada o pewnej kobiecie, która do dwudziestego trzeciego roku życia mieszkała w wielkim domu, razem ze swoją matką i ciotką. Należała do wielkiego klanu, który miał swoją tradycję i którego ona nie znosiła. Tam również wszystkie posiłki były podawane punktualnie i nie można się było na nie spóźnić. Żeby wyjść do miasta, Aneta musiała prosić o zgodę matkę. Nie wolno jej było czytać powieści, bo z tego nie ma żadnego pożytku, a co czwartek musiała wysprzątać salon, choćby lśnił jak rosa o poranku.
   - Mów dalej, Lucy - ożywił się Syriusz. – Mam nadzieję, że ta Aneta w końcu się wyprowadziła od matki?
   - Samo zakończenie książki to już zupełnie inna bajka - powiedziała Lucy. – Aneta postanowiła opuścić dom matki już w piątym rozdziale. Dowiedziała się, że jest śmiertelnie chora i pozostał jej jeszcze tylko rok życia. Postanowiła go jak najlepiej wykorzystać.
   - Ale skoro cały czas wisiała nad nią groźba śmierci, nie mogła żyć normalnie - zauważył Syriusz. - Ja bym był przerażony, gdyby ktoś mi powiedział, że najdalej za rok umrę.
   - Aneta się nie bała - odparła Lucy. - Zazwyczaj obawiała się wszystkiego, ale odkryła, że śmierć wcale nie wydaje jej się straszna. I mało tego, poczuła, że nie musi już bać się niczego więcej. Dotąd odczuwała strach przed wszystkim właśnieze względu na życie. Bała się urazić stryja Samuela, który był bogaty i zapisał jej w spadku część pieniędzy. Skoro jednak niedługo umrze, i tak ich nie dostanie, więc może mówić, co chce. Wcześniej bała się obrazić matkę, która potrafiła się dąsać całymi dniami, ale teraz było jej wszystko jedno, skoro to się niebawem skończy. Odtąd przestała się przejmować swoją rodziną i mówiła głośno, co myśli. To było naprawdę zabawne.
   - Musisz mi pożyczyć tę książkę, Lucy - powiedział Syriusz. - To może być interesujące.
   - Oczywiście, że tak - powiedziała Tonks. - Ta książka jest świetna! Czytałyśmy ją z Lucy już chyba sto razy. Całe fragmenty znamy na pamięć.
   Wrócił Robert w towarzystwie jakiejś pulchnej, rudowłosej kobiety.
   - Molly Weasley - przedstawił ją Tonks i Lucy. - Zobowiązała się mieszkać w tym domu do końca wakacji, żeby pomóc przy sprzątaniu. Jest tu też jej liczna dziatwa, która zaraz przyjdzie, razem z moją żoną, gdy tylko uporają się z bałaganem w jednej sypialni.
   - "Bałagan" to delikatne określenie, Robercie - odezwał się nagle jakiś rudy młodzieniec, wchodząc do kuchni. Drugi, identyczny, wszedł za nim i dodał:
   - Ja bym się skłaniał raczej ku określeniu "masakra".
   - No więc, jak widzę, jednak daliście sobie spokój z tą masakrą - uśmiechnął się Robert. - Berta też zaraz przyjdzie?
   - Tak, już idzie - odparł jeden z bliźniaków. - Dzień dobry paniom - dodał w tym samym czasie, co jego brat.
   - Cześć - odpowiedziały zgodnie Lucy i Tonks.
   Drzwi znów się otworzyły i na szczycie schodów stanęły dwie dziewczyny, rudy chłopak i...
   - Profesor Carter! - zawołały razem Tonks i Lucy, bo oto w drzwiach kuchni stała ich dawna nauczycielka obrony przed czarną magią, profesor Berta Carter. Była to szczupła kobieta o krótkich, intensywnie rudych włosach i surowej, nieładnej twarzy. Na jej wąskim nosie spoczywały prostokątne okulary, spod których wyglądały czujne, niebieskie oczy.
   - Lucy i Tonks! - powiedziała swoim złośliwym głosem, który tak dobrze pamiętały. - Jak zawsze nierozłączne.
   Zeszła po schodach, a przyjaciółki podeszły do niej.
   - Pani również jest w Zakonie? - zapytała Lucy.
   - Owszem - odparła profesor Carter. - Razem z moim mężem Robertem.
   Dopiero teraz Tonks zdała sobie sprawę, że profesor Carter musiała być żoną Roberta. Bo właśnie dlatego odeszła z Hogwartu: była zaręczona. Pod koniec roku wszyscy uczniowie rozpaczali z tego powodu, ponieważ profesor Carter była doskonałą nauczycielką. Na pierwszy rzut oka z charakteru przypominała profesor McGonagall, ale gdy się ją bliżej poznało, można było stwierdzić, że to najweselsza, najdowcipniejsza i najbardziej wyrozumiała nauczycielka na świecie. Jej częste docinki pod adresem uczniów nigdy nie były obraźliwe, a same jej lekcje były tak ciekawe, że obrona przed czarną magią stała się najbardziej wyczekiwanym przedmiotem przez wszystkich uczniów. Od pamiętnej uczty kończącej rok szkolny, ani Tonks, ani Lucy nie widziały więcej profesor Carter.
   - Naprawdę... nie spodziewałyśmy się... - powiedziała Tonks.
   - Ale, oczywiście, bardzo się cieszymy, że pani też tu jest! - dodała Lucy. - Strasznie nam pani brakowało.
   - Niemożliwe - powiedziała profesor Carter. - Jestem pewna, że wasz kolejny nauczyciel nie był gorszy ode mnie.
   - Był - mruknęła Tonks. - Bez porównania. Profesor Whitby może i znał się na obronie przed czarną magią, ale zupełnie nie umiał uczyć.
   - Wciąż powtarzał, że jesteśmy źle zorganizowani i mamy okropne zaległości - dodała Lucy.
   - Jego lekcje były prawie tak nudne jak historia magii - mruknęła Tonks.
   - Z prawdziwą przyjemnością dawał szlabany - jęknęła Lucy.
   - Na szczęście - powiedziała Tonks - pod koniec roku złożył swoją rezygnację.
   - Powiedział, że nie zniesie dłużej tego braku organizacji - dodała Lucy. - Ale prawda jest taka, że uczniowie zaczęli mu robić kawały. Zdaje się, że się załamał, kiedy ktoś wywrócił mu gabinet do góry nogami.
   - Dosłownie - Tonks uśmiechnęła się z satysfakcją. - Wszystkie meble zostały przyczepione do sufitu za pomocą zaklęcia trwałego przylepca, w tym samym porządku, w jakim stały na podłodze.
   - To nasza zasługa - powiedział nagle jeden z rudych bliźniaków. - Byliśmy wtedy z Fredem w pierwszej klasie i ten Whitby ostro dał się nam we znaki.
   - Na każdej lekcji pytał nas, co znów knujemy - dodał jego brat, Fred.
   - Za byle żarcik dawał nam surowe szlabany...
   - ...a odgrażał się przy tym gorzej niż Filch...
   - ...no to mu w końcu pokazaliśmy, co potrafimy.
   - Ale byliśmy w pierwszej klasie - powiedział Fred - więc niewiele jeszcze umieliśmy. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nauczyliśmy się sami zaklęcia trwałego przylepca. George przypadkowo wynalazł je w bibliotece, kiedy wypruwaliśmy sobie flaki, żeby znaleźć przynajmniej kilka zagadnień, które mieliśmy na lekcjach z tym wampirem.
   - Uznaliśmy - dodał George - że to niezwykle pożyteczna sztuczka. Ćwiczyliśmy ją po cichaczu i w końcu postanowiliśmy poddać ją poważniejszej próbie.
   - Poczekaliśmy, aż Whitby pójdzie na obiad i włamaliśmy się do jego gabinetu.
   - To nie było trudne, wystarczyło zwykłe Alohomora. I kto tu miał wszystkim za złe brak organizacji?
   - A kiedy skończyliśmy przyklejać meble do sufitu, cichutko opuściliśmy gabinet i dla niepoznaki udaliśmy się do pokoju wspólnego.
   - I co, upiekło się wam? – zapytała z szelmowskim uśmiechem profesor Carter.
   - No pewnie – odparł zadowolony Fred. - Jakoś żaden nauczyciel nie kwapił się, by znaleźć winnego. Wprawdzie Dumbledore apelował do uczniów podczas śniadania następnego dnia, ale wszyscy tylko strasznie się śmiali.
   - Nawet sam Dumbledore wyglądał na rozbawionego, chociaż bohatersko to ukrywał - dodał George. - Nikt już później nie wracał do tej sprawy, co tylko utwierdziło Whitby'ego w przekonaniu, że jesteśmy okropnie niezorganizowani.
   - Stwierdził, że nie chce mieć z nami już nic wspólnego i złożył swoją rezygnację. Jakoś nikt po nim za bardzo nie płakał.
   - A co się stało z gabinetem? - zapytała profesor Carter. - Chyba musieli go przenieść gdzie indziej?
   - A, nie - powiedział Fred. - Jak już wspomniałem, byliśmy w pierwszej klasie, więc nasze czary nie były takie znowu doskonałe...
   - Po kilku dniach meble zaczęły się odklejać i spadać - uzupełnił George. - W końcu Dumbledore pościągał te, co się jeszcze trzymały, żeby Whitby mógł się spokojnie spakować. Chociaż spokojnym to go już nigdy nie widziałem.
   - To było niezłe - powiedziała Lucy. Potem dodała: - Szkoda, że nie mogliście się przekonać, jaką dobrą nauczycielką jest profesor Carter.
   - No, szkoda - westchnął Fred. - Słyszeliśmy o niej dużo dobrego...
   - Przestańcie, bo mi głupio - powiedziała profesor Carter.
   - Ale nas w swoim czasie również uczył całkiem przyzwoity facet.
   - Jesteś trochę zbyt beztroski, Fred - upomniał brata George. - O Lupinie nie można powiedzieć "całkiem przyzwoity". Raczej "znający się na rzeczy".
   - Mądry, jak nie wiem co.
   - Chodzący ideał profesora.
   - Po prostu strzał w dziesiątkę - dokończył Fred. - Prawda, Remusie?
   - Zapomnieliście dodać: "niebezpieczny" - powiedział ponuro Remus. - Naprawdę, chłopcy, ciągle uważam, że nie powinienem był uczyć w Hogwarcie. A gdybym wymknął się spod kontroli i ugryzł jakiegoś ucznia?
   Bliźniacy spojrzeli wymownie w sufit.
   - Wciąż ta sama śpiewka - powiedział Fred. - Naprawdę, Remusie, to już zaczyna być nudne. Przecież wiesz, że lubimy cię pomimo twoich kompleksów.
   Prawie wszyscy się roześmiali, tylko Molly Weasley, która od dłuższego czasu uwijała się pracowicie, powiedziała:
   - Chłopcy, to nie jest śmieszne. Lepiej pomóżcie mi z nakrywaniem do stołu.
   Bliźniacy podeszli posłusznie do kredensu i wyciągnęli z niego talerze. Dwie dziewczyny, jedna ruda jak wiewiórka, druga o puszystych, brązowych włosach, wyciągnęły z szuflady sztućce i zaczęły je układać na stole.
   Po kilku minutach wszyscy już siedzieli przy stole i jedli zupę pomidorową. Obok Tonks usiadły owe dwie dziewczyny.
   - Podobno pani jest metamorfomagiem? - zapytała ta z rudymi włosami.
   - Zgadza się - uśmiechnęła się Tonks, przełknąwszy łyżkę gorącej zupy. - Jeśli chcecie, mogę wam coś pokazać.
   - O tak, prosimy! - powiedziały.
   Tonks odłożyła łyżkę i zacisnęła powieki, skupiając się na tym, by jej nos zrobił się długi jak dziób pelikana.
   - O, rany! - pisnęła ruda.
   Tonks otworzyła oczy i zobaczyła czubek swojego nowego nosa. Zaśmiała się lekko, po czym znów zacisnęła powieki, tym razem redukując nos do rozmiarów pieczarki. Dziewczyny były zachwycone.
   - Jestem Ginny Weasley - przedstawiła się ruda, gdy Tonks przywróciła swojemu nosowi jego zwykły kształt. - A to jest Hermiona Granger.
   - Ja jestem Tonks. I tak mnie nazywajcie.
   - "Tonks" to jest pani...
   - Nazwisko - wyjaśniła Tonks. - Wolę je od swojego imienia. I nie nazywajcie mnie żadną "panią". Jestem Tonks.
   Odtąd między nią a Ginny i Hermioną zawiązały się przyjacielskie stosunki.
   - A co wy właściwie tu porabiacie? - zapytała Tonks, gdy wszyscy byli już w połowie zapiekanki z serem i warzywami, która była na drugie danie.
   - Doprowadzamy Kwaterę do porządku - odparła Ginny. - Kiedy pojawiliśmy się tu kilka dni temu, to miejsce nie nadawało się do mieszkania. Mama przychodziła tu codziennie przez ostatni tydzień czerwca i udało jej się uporządkować trzy sypialnie i część kuchni, ale w końcu postanowiła wziąźć nas do pomocy.
   - Jesteście kuzynkami? - zapytała Tonks.
   - Nie - odparła Hermiona. - Jestem koleżanką Rona ze szkoły. To on - wskazała podbródkiem rudego chłopaka, który z apetytem pochłaniał swój kawałek zapiekanki, żartując z bliźniakami i Robertem. - Ginny to jego siostra.
   - Jasne - uśmiechnęła się Tonks. - A kto jeszcze mieszka w tym domu?
   - Poza Syriuszem i naszą szóstką, tylko Lupin - odparła Ginny.
   - Syriusz mi to zaproponował - wtrącił się nagle Remus, który siedział naprzeciwko Hermiony. - Powiedział, że lepiej zniesie niewolę, jak sam to określił, jeżeli w pobliżu będzie jakaś pokrewna dusza, ale ja wiem, że zrobił to dla mnie. Mieszkając tutaj, mogę wynająć dom po rodzicach, co pozwoli mi zaoszczędzić trochę pieniędzy.
   - Jak sobie dotąd radziłeś? - zapytała Tonks.
   - Jakoś wiązałem koniec z końcem - uśmiechnął się Remus. - Głównie tłumaczyłem książki, czasami pracowałem dorywczo... Dwa lata temu uczyłem w Hogwarcie. Dzięki temu przez jakiś czas nie musiałem się niczym martwić. Ale musiałem zrezygnować, bo... wiesz, że jestem wilkołakiem?
   - Wiem - powiedziała Tonks. - To naprawdę przykre, że cię spotkało coś takiego. A wiesz, Szalonooki wspominał o tobie podczas zebrania nowych członków Zakonu. Bardzo cię chwalił.
   - Naprawdę? - zapytał ze zdziwieniem Remus.
   - Oczywiście - zapewniła Tonks.
   - Remus nigdy nie przyjął do wiadomości, że można go jakoś szczególnie lubić - wtrącił Syriusz. - Zawsze stał na stanowisku, że na świecie są tylko dwa rodzaje ludzi: ci, co go z góry nienawidzą, oraz ci, którym jest go żal, przy czym tych ostatnich jest znacznie mniej. Nigdy nie pamięta o tym, że posiada zalety, o których niektórym ludziom nawet się nie śniło.
   - Jak choćby? - zapytała z ciekawością Tonks.
   - Jak choćby? - Syriusz zastanowił się chwilkę. - No więc, Remus jest niezwykle szlachetny...
   - Nie zwracaj uwagi na Syriusza - powiedział Remus, rumieniąc się lekko. - Naprawdę, on lubi koloryzować...
   - ...i do tego jest przesadnie skromny - dodał Syriusz. - Chociaż nie wiem, czy to zaleta, bo ubzdurał sobie, że bycie wilkołakiem czyni go gorszym od innych.
   - Och... Ależ wcale nie jesteś z tego powodu gorszy od innych! - pośpieszyła z zapewnieniem Tonks, spoglądając na Remusa. - Dlaczego tak sądzisz?
   Remus westchnął i spojrzał gdzieś w bok.
   - Ponieważ jestem niebezpieczny - powiedział ponuro. - Gdybym się nie ukrywał w trakcie każdej pełni, mógłbym skrzywdzić niewinnych ludzi. Gdy jestem przemieniony, czuję, że muszę komuś zadać ból, sprawić, by cierpiał tak samo, jak ja... Czy to nie jest wystarczający powód, aby czuć się podle?
   - Nie - odparła stanowczo Tonks. - Wprost przeciwnie: powinieneś być z siebie dumny. Kiedy możesz, robisz wszystko, by podczas przemiany nie być dla nikogo zagrożeniem. Wiesz, ile osób na twoim miejscu by się załamało? 
   - Często zdarza mi się buntować - powiedział Remus, spoglądając na nią z cieniem uśmiechu na ustach.
   - Nikt ci nie robi z tego powodu wyrzutów - odparła Tonks. - Chyba nie sądzisz, że ja się nigdy nie buntuję? A, owszem, jestem zła na cały świat, że mam na imię tak, jak mam. Nikomu przecież tym krzywdy nie robię, prawda?
   Remus zaśmiał się cicho.
   - Nawet gdybym nie wiedział, że jesteście z Syriuszem spokrewnieni, od razu bym to odgadł - powiedział. - Jakbym słyszał swojego przyjaciela.
   Reszta obiadu upłynęła na rozmowie i żartach. Gdy w końcu zniknął ostatni kawałek placka owocowego, wszyscy wstali ze swoich miejsc.
   - Dziękujemy, pani Weasley - powiedziała Lucy. - Wszystko było wyśmienite.
   - Dziękuję ci, moja droga - powiedziała pani Weasley, zbierając różdżką brudne naczynia. - I nie musisz nazywać mnie "panią". Tutaj wszyscy mówią mi Molly. Tonks, ty też mów mi po imieniu.
   - Będzie nam bardzo miło - powiedziała z uśmiechem Tonks.
   Lucy spojrzała na zegarek.
   - Wpół do drugiej - mruknęła. - Słuchajcie, ja już muszę wracać. Za godzinę mam spotkanie z klientem.
   - Lucy jest architektem krajobrazu - wyjaśniła Tonks. - Projektuje naprawdę śliczne ogrody.
   - Chodźcie, odprowadzę was do drzwi - zaofiarował się Remus.
   Tonks i Lucy wyszły z nim do przedpokoju.
   - Pamiętajcie, żeby być tutaj cicho - szepnął Remus. - Wyjaśnię wam to, kiedy będziemy mieli okazję spokojnie poro...
   Ale Remus nigdy już nie musiał wyjaśniać Lucy i Tonks, dlaczego w holu należy być cicho, bo oto Tonks potknęła się o coś, co okazało się stojakiem na parasole w kształcie nogi trolla i z głośnym hukiem wylądowała na podłodze.
   Remus syknął i szybko podszedł do niej.
   - Nic ci nie jest? - zapytał ledwo dosłyszalnym szeptem. - Nic nie mów... Może się nie obudzi.
   - Kto taki? - zapytała Tonks, przyjmując jego wyciągniętą rękę.
   Odpowiedź na jej pytanie nadeszła niemalże w tym samym momencie. W holu rozległ się rozdzierający, mrożący krew w żyłach wrzask. Kotary, zasłaniające, jak się Tonks wcześniej wydawało, jakieś drzwi, rozsunęły się gwałtownie, ukazując naturalnej wielkości portret jakiejś staruszki.
   - CO WY NAJLEPRZEGO ROBICIE Z DOMEM MOICH OJCÓW?! - krzyczała, wymachując dziko rękami. - JAK ŚMIECIE... WYNOCHA STĄD, PARSZYWI MIESZAŃCY!!!
   Remus rzucił się na zasłony i spróbował je zaciągnąć, lecz bez skutku. Staruszka, widząc go, krzyknęła ze zdwojoną siłą:
   - NIE WAŻ SIĘ MNIE DOTYKAĆ, WILKOŁAKU!!! ZABIERAJ SIĘ STĄD!!!
   Nagle drzwi kuchni otworzyły się gwałtownie i do holu wpadł Syriusz. Złapał za jedną zasłonę i pociągnął ją z całej siły. Remus to samo zrobił z drugą i po chwili w przedpokoju zapanowała błoga cisza.
   Tonks oddychała szybko, jakby to ona właśnie stoczyła walkę z rozwścieczonym portretem.
   - Prze... przepraszam... - wyjąkała.
   Jej spojrzenie padło na nogę trolla, która wciąż leżała na podłodze. Schyliła się, by ją podnieść, ale Syriusz już był przy niej.
   - Może lepiej ja to zrobię - szepnął. - To znaczy... przesunę ją, żeby nikt się więcej nie potknął.
   - Przepraszam - powtórzyła Tonks, rumieniąc się jak wiśnia.
   - Daj spokój - mruknął Syriusz. - Ta jędza budzi się średnio dwa razy dziennie. Nie miewamy tu cichych dni.
   - Kto to był? - zapytała Tonks.
   Syriusz sposępniał.
   - Moja matka - odpowiedział. - Widocznie rzuciła na ten portret zaklęcie trwałego przylepca, bo w żaden sposób nie mogliśmy go ściągnąć. Pozostaje nam więc zachowywać się cicho w holu.
   Tonks zmusiła się do krzywego uśmiechu i razem z Lucy ruszyły w stronę drzwi.
   - Poczekajcie... - powiedział jeszcze Syriusz. Przyjaciółki zatrzymały się. - Czy ktoś wam powiedział, jak dostać się do Kwatery?
   Lucy spojrzała pytająco na Tonks, ta zaś pokręciła głową.
   - Wystarczy powtórzyć w myślach adres - powiedział Syriusz. - Grimmauld Place 12, Kwatera Główna Zakonu Feniksa.
   - Dobra, dzięki - powiedziała Tonks.
   - Najbliższe posiedzenie jest dziewiątego o drugiej - dodał Remus. - Postarajcie się na nim być.
   - W porządku - powiedziały przyjaciółki. Potem pożegnały się z Syriuszem i Remusem i opuściły Kwaterę Główną.


   * "Historia Anety Crafword" to tak naprawdę powieść pt. "Błękitny Zamek" autorstwa Lucy Maud Montgomery. Z oczywistych powodów musiałam zmienić tytuł i imiona. Nie planuję rozwijać wątku tej książki, więc gdyby ktoś był ciekaw przygód Anety (która w mugolskiej wersji tak naprawdę ma na imię Walencja, lub - w niektórych wydaniach - Joanna), zachęcam do przeczytania oryginału.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz