Jak zaplanowały, dwa dni później na kilka minut przed dwunastą aportowały się sprzed Violet Street na ulicę o nazwie Grimmauld Place. Ulica była prawie pusta, tylko kilku ludzi, łypiąc ponuro na wysokie, szare budynki, szybko szło przed siebie, jakby za wszelką cenę chciało się wydostać z tego nieprzyjemnego miejsca.
Lucy rozejrzała się wokoło.
- Jak się dostaniemy do Kwatery? - zapytała.
- Ktoś ma tu na nas czekać - odparła Tonks.
- A jak tego kogoś poznamy?
- Szalonooki ustalił ze mną hasło - powiedziała Tonks. - Mamy po prostu pytać ludzi, gdzie mieszka Ace Murray.
- Kto?
- Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że to fikcyjna postać. W każdym razie osoba, która ma nas zaprowadzić do Kwatery, odpowie, że Ace Murray właśnie się ożenił i przeprowadził do Ottawy. No dobra, może zapytamy tamtego faceta?
Podeszły do grubego mężczyzny, który maszerował szybko przed siebie.
- Przepraszam - powiedziała Tonks. - Czy wie pan może, czy gdzieś tutaj nie mieszka przypadkiem Ace Murray?
- Nie wiem - odburknął mężczyzna. - Przepraszam, bardzo się śpieszę.
Zmierzył przyjaciółki podejrzliwym spojrzeniem, po czym wyminął je i ruszył dalej.
- Ale gbur - powiedziała Lucy, gdy był już tak daleko, że nie istniało niebezpieczeństwo, że je usłyszy. - Mugol nad mugolami. Czekaj, zapytajmy tamtą staruszkę.
Podeszły do siwej, pooranej zmarszczkami kobiety, która szła nieśpiesznie przed siebie, niosąc torebkę wypchaną zakupami.
- Przepraszam panią - powiedziała Lucy. - Czy wie pani może, gdzie mieszka Ace Murray?
- Ace Murray? - powtórzyła staruszka, marszcząc i tak już pomarszczone czoło. - Nigdy o nim nie słyszałam.
- Ktoś nam powiedział, że on gdzieś tutaj mieszka, tylko że myśmy zgubiły adres - powiedziała Lucy.
- Nigdzie tu nie mieszka żaden Ace Murray - odparła staruszka. - Ale pod numerem piątym mieszka jakiś pan Marley...
- Nie, nie, my szukamy pana Murraya - wyjaśniła szybko Lucy. - Znamy go osobiście, tylko nie wiemy, gdzie teraz mieszka.
- Panie z rodziny? - powiadomiła się uprzejmie staruszka.
- Tak, jesteśmy jego dalekimi kuzynkami - powiedziała Lucy, a kąciki jej warg zadrżały niebezpiecznie. Ukryła to szybko w dobrodusznym uśmiechu. - Ale widocznie musiała zajść jakaś pomyłka. Dziękujemy i przepraszamy za kłopot.
Staruszka oddaliła się, a Lucy spojrzała z rezygnacją na Tonks.
- Przecież to niemożliwe, żeby o nas zapomnieli - powiedziała. - Chodź, musimy pytać dalej.
Podeszły szybkim krokiem do pierwszej osoby, którą zobaczyły, to jest - do jakiegoś nadętego wyrostka w wieku studenckim.
- Nie słyszałem - odburknął, gdy Tonks zapytała go o Ace Murraya. - A co to, czy ja - tu zaklął - wyglądam na drogowskaz?
Przepchnął się niegrzecznie między dziewczynami i ruszył dalej przed siebie.
- Gnojek - mruknęła Lucy. - Och, niech już kogoś tu przyślą!
- Zapytajmy tamtego pana - powiedziała Tonks, wskazując na około czterdziestoletniego, szczupłego mężczyznę o brązowych włosach, który właśnie odczytywał ogłoszenia, przypięte na tablicy koło przystanku autobusowego.
Przyjaciółki ruszyły wolno ku niemu. Mężczyzna zerknął na nie, jakby mimochodem i uśmiechnął się lekko, jak zapewne uśmiechnąłby się do wszystkich młodych kobiet, zaczepiających ludzi na ponurej ulicy w słoneczny, lipcowy dzień.
- Przepraszam - powiedziała Tonks, mimo woli oddając uśmiech nieznajomemu. Jego oczy o piwno-złotawym odcieniu przybrały wyraz uprzejmego zdziwienia. - Czy wie pan może, gdzie mieszka Ace Murray?
- Ach, Ace! - ożywił się mężczyzna. Potem przybrał strapiony wyraz twarzy. - Niestety, już tutaj nie mieszka. Ożenił się dwa tygodnie temu i razem z żoną przenieśli się do Ottawy. Ale mam jego adres, gdyby panie czegoś potrzebowały, służę pomocą.
- Dziękujemy, bardzo pan uprzejmy - powiedziała Lucy, również się uśmiechając. Potem ściszyła lekko głos. - Ale my właściwie jesteśmy tu w zupełnie innej sprawie. Pan wie, w jakiej?
- Domyślam się - odparł mężczyzna. - Nowe ochotniczki do walki z Ciemnymi Mocami, jak mniemam?
- Zgadza się - powiedziała Tonks. - Czy mógłby nas pan już zaprowadzić do Kwatery?
- Mógłbym - uśmiechnął się czarodziej. - Właściwie, to jesteśmy na miejscu. Z łaski swojej, niech panie sprawdzą, czy nie mamy żadnych świadków.
Tonks zlustrowała spojrzeniem ulicę z prawej, Lucy z lewej strony.
- Nikogo - odparła Lucy.
- Ani żywego ducha - dodała Tonks.
- Świetnie - powiedział mężczyzna. - Proszę za mną, moje panie.
Przeszedł przez jezdnię. Tonks i Lucy zrobiły to samo. Stanęli przed rzędem wysokich, surowych budynków. Ponure fronty nie wyglądały zachęcająco; w niektórych okna miały powybijane szyby, z wielu drzwi łuszczyła się farba, a przed schodkami leżały stosy cuchnących śmieci. Stali przed numerem 11, na lewo był numer 10, ale na prawo numer 13.
- Brakuje tu numeru dwunastego - stwierdziła Tonks, zniżając głos do szeptu, tak, żeby mogli ją usłyszeć tylko Lucy i sympatyczny czarodziej. Ten ostatni obejrzał się przez ramię i powiedział, również szeptem:
- A, właśnie, że nie. Patrzcie tylko - po czym odwrócił się z powrotem.
Nagle pomiędzy numerami 11 i 13 pojawiły się znikąd poobtłukiwane drzwi, a z obu ich stron brudne ściany i ponure okna. Jakby między budynkami rozdął się nowy dom, rozpychając sąsiednie.
- Chodźcie, szybko - powiedział mężczyzna, ustawiając się bokiem i gestem zapraszając dziewczęta, by weszły na prymitywną werandę. - Tylko bardzo proszę, aby panie zachowały w holu ciszę. Nie radzę sprawdzać, dlaczego.
Tonks weszła za Lucy po wychodzonych stopniach. Czarodziej wszedł powoli za nią, po czym wyciągnął różdżkę i stuknął nią w drzwi. Rozległy się metaliczne szczęknięcia i odgłos jakby podzwaniania łańcuchami. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc przeraźliwie. Tonks weszła za Lucy do ciemnego przedpokoju. Poczuła zapach wilgoci, kurzu i słodki odór stęchlizny, jakby w tym domu nikt od dawna nie mieszkał.
- Witam - powiedział szeptem mężczyzna, gdy zamknął drzwi - w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa. Bardzo proszę, niech panie wejdą dalej. Proszę do tych drzwi naprzeciwko. I uwaga na schody!
Tonks i Lucy ruszyły w stronę wskazanych drzwi, rozglądając się dokoła z zaciekawieniem. Dom sprawiał wrażenie, jakby należał do jakiegoś ponurego, wielodzietnego czarnoksiężnika. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, dominował motyw węża.
Drzwi na końcu korytarza prowadziły do ponurej kuchni, której zarówno ściany, jak i podłoga były z kamienia. Na środku stał długi stół, do którego w nieładzie były przysunięte krzesła. Zanim weszli, nie było tu nikogo.
Czarodziej zamknął drzwi i ostatni zszedł po schodach, po czym uśmiechnął się do Tonks i Lucy.
- Przepraszam, że się jeszcze nie przedstawiłem - powiedział. - Ale okoliczności nam nie sprzyjały. Robert Burnley, do usług. Wiem, że panie muszą się nazywać Lucy Blake i Nimfadora Tonks.
- Zgadza się - powiedziała Tonks, rada, że odpadł jej kłopot przedstawienia się z imienia. - To jest Lucy - wskazała na przyjaciółkę - a ja jestem Tonks.
- Bardzo mi miło - odparł Robert Burnley. - Niech panie sobie usiądą, ja zaraz przyprowadzę Szalonookiego.
Puścił do nich oko i wyszedł z kuchni. Tonks i Lucy usiadły przy brzegu stołu.
- Ten Burnley jest całkiem sympatyczny - powiedziała Lucy. - Jednak cieszę się, że to on okazał się tym członkiem Zakonu. Wyobraź sobie, że mielibyśmy współpracować z tym gburowatym grubasem, albo z tym szczeniakiem.
- Tego szczeniaka to by nawet nie wpuścili do Zakonu - odparła Tonks, po czym dodała, przedrzeźniając wyrostka: - Przecież ja - tu chrząknęła, pomijając wulgaryzm - nie jestem drogowskazem!
Przyjaciółki wybuchnęły przyciszonym śmiechem.
Po kilku minutach wrócił Robert, prowadząc ze sobą Szalonookiego, jakiegoś chudego czarodzieja o mysich włosach, niosącego pod pachą wielką, podniszczoną księgę, oraz... tak, Syriusza Blacka.
Syriusz Black wyglądał nieco lepiej, niż na zdjęciach, które Tonks pamiętała z gazet i gabinetu Kingsleya Shacklebolta, ale wciąż można w nim było rozpoznać słynnego, poszukiwanego od dwóch lat mordercę. Jednak teraz na jego twarzy rozkwitł dobroduszny uśmiech.
- Która z pań to Nimfadora? - zapytał nieco ochrypłym, ale przyjaznym głosem.
- Ja... - Tonks podniosła się i podeszła niepewnie do swojego kuzyna. - Syriuszu...
- Nimfadoro! - rozpromienił się Syriusz. Zmierzył ją uważnie spojrzeniem od stóp do głów, zatrzymując spojrzenie na jej oczach. Tonks zamrugała i odwróciła wzrok.
- Masz oczy Andromedy! - powiedział z radością. - Byłem pewien, że nie będziesz podobna ani do matki, ani do ojca.
- Nigdy nie zmieniam oczu, ani w ogóle twarzy... chyba, że w pracy, albo na chwilkę, dla zabawy... - odparła Tonks, czując się, jakby miała pięć lat i właśnie poznała swojego wujka. Bardzo nie lubiła niezręcznych sytuacji, więc zaczęła się już trochę denerwować.
Po chwili jednak znów spojrzała na Syriusza. Spojrzała mu prosto w oczy, które, jak się okazało, były równie czarne, jak jej własne. Patrzył już nie tym dzikim, męczeńskim spojrzeniem, które znała z gazet, ale ze spokojem, radością i pewnym łobuzerskim błyskiem. Tonks po raz pierwszy zobaczyła w nim swojego kuzyna. Nie seryjnego mordercę, nie więźnia Azkabanu, ale swojego kuzyna - swojego jedynego kuzyna ze strony matki, który pozostał po właściwej stronie.
Nie wiedziała, ile czasu tak stali. A potem nagle zaśmiała się radośnie i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Nimfadoro... - powiedział kompletnie zaskoczony Syriusz.
- Tak się cieszę, Syriuszu - szepnęła Tonks, obejmując mocno swojego kuzyna. - Naprawdę, tak bardzo się cieszę! Ale to okropne, że musiałeś spędzić niesłusznie tyle lat w Azkabanie! Och, gdybym dorwała tego bezmózgiego trolla, który cię wsadził bez procesu... Zostałaby z niego mokra plama!
- Nawet używasz tych samych wyrażeń, co Andromeda - mruknął Syriusz, któremu wyraźnie ulżyło, kiedy go puściła.
Tonks znów się roześmiała, po czym zerknęła ukradkiem na osoby stojące za Syriuszem. Robert wyglądał na nieco zmieszanego, a na twarzy miał popłoch, jakby nie wiedział, w którą stronę patrzeć. Szalonooki, z magicznym okiem błądzącym gdzieś po suficie, wyglądał na nieco zniecierpliwionego, jakby tylko waga chwili powstrzymywała go od poganiania Tonks do wpisania się do Księgi Członków Zakonu. Zaś czarodziej o mysich włosach, który wciąż trzymał ową Księgę, uśmiechał się lekko, patrząc na nią dobrodusznie. Tonks w odpowiedzi również się do niego uśmiechnęła. Potem przyszło jej do głowy, że w tym Zakonie Feniksa są bardzo mili ludzie, którzy potrafią uśmiechnąć się przyjaźnie do zupełnie obcej osoby. Od razu poczuła się, jakby nagle znalazła się wśród starych przyjaciół. Spojrzała ponownie na Syriusza.
- Chyba jestem ci winna małe sprostowanie, drogi kuzynie - powiedziała. - Otóż, nie przywykłam do tego, by ktoś, poza moimi rodzicami nazywał mnie po imieniu.
- Jak to? - zdziwił się Syriusz. - Więc jak ludzie się do ciebie zwracają?
- Po prostu Tonks. I nie życzę sobie, by ktoś nazywał mnie inaczej.
- Co ty masz przeciwko swojemu imieniu? - zapytał ze śmiechem Syriusz.
- Wszystko! - zezłościła się Tonks. - Jeżeli znajdziesz jakieś zdrobnienie, które nie przyprawi mnie o zgagę, to wtedy pogadamy. Na razie jednak jestem dla ciebie Tonks, jasne?!
- Może być i Tonks - uśmiechnął się Syriusz.
- Myślę, że wystarczy tych tkliwych pogaduszek rodzinnych - przerwał im nagle Szalonooki. - Będzie na to czas później.
- Spokojnie, bez nerwów, Szalonooki - rzekł Syriusz. - Pozwól mi jeszcze przywitać się z koleżanką mojej kuzynki.
Podszedł do Lucy, która podniosła się z krzesła i wyciągnęła do niego rękę.
- Lucy Blake - powiedziała z uśmiechem, gdy Syriusz uścisnął jej dłoń.
- Syriusz Black - przedstawił się Syriusz. - Mówmy sobie po imieniu.
Szalonooki chrząknął niecierpliwie.
- Ach, prawda - przypomniało się Syriuszowi. - Wy przecież jeszcze nie znacie Remusa.
Czarodziej o mysich włosach skinął lekko głową, uśmiechając się przyjaźnie. Podszedł do stołu, na którym położył ciężką Księgę, po czym wyciągnął rękę w stronę Lucy.
- Miło mi panią poznać - powiedział, a Lucy uścisnęła mu dłoń. - Jestem Remus Lupin. Proszę mi mówić: Remus.
- Ja jestem Lucy Blake. Niech mi pan mówi po imieniu.
Remus Lupin puścił rękę Lucy, po czym podszedł do Tonks.
- Remus Lupin - powtórzył, wyciągając dłoń. - Po prostu Remus. Bardzo mi miło.
Tonks uścisnęła jego rękę, po czym powiedziała:
- Jestem Tonks. - Po chwili dodała ponuro: - A na imię mam Nimfadora. Tylko proszę cię, abyś mnie tak nie nazywał.
- Nie będę - obiecał Remus. Następnie zwrócił się do Szalonookiego: - Myślę, Alastorze, że Tonks i Lucy mogą się już wpisać do Księgi.
- Oczywiście - odparł natychmiast Szalonooki. Podszedł do komody, z której wyciągnął pióro i atrament, po czym zaniósł to do stołu. Tonks minęła Remusa i usiadła przy stole, biorąc do ręki pióro i przysuwając sobie Księgę.
- W jaki sposób mam się wpisać? - zapytała.
- Na początek proponowałbym imię i nazwisko - powiedział Robert. Szalonooki spojrzał na niego z urazą wśród ogólnego wybuchu wesołości.
- Tak, imię i nazwisko - powiedział. - Potem dokładne miejsce zamieszkania, rok urodzenia, zawód i ewentualnie jakieś dodatkowe umiejętności, znaki rozpoznawcze. Ty napiszesz, że jesteś metamorfomagiem.
Tonks napisała swoje wszystkie dane, po czym oddała pióro Lucy. Po pięciu minutach obie były już wpisane do księgi.
- W porządku - powiedział Szalonooki. - Teraz musicie już tylko złożyć uroczystą przysięgę. Wstańcie.
Tonks i Lucy wstały. Szalonooki podszedł do nich i wyciągnął różdżkę.
- Wyciągnijcie do przodu prawe ręce i chwyćcie się za nie - polecił. Tonks i Lucy wykonały polecenie. Szalonooki zbliżył różdżkę do ich złączonych dłoni.
- Powtarzajcie za mną - powiedział. - Uroczyście przysięgam być wierną Zakonowi Feniksa.
- Uroczyście przysięgam być wierną Zakonowi Feniksa - powtórzyły przyjaciółki.
Z różdżki wystrzelił złoty promień, który oplótł się wokół ich dłoni.
- Ślubuję - kontynuował Szalonooki - pomagać Zakonowi ze wszystkich swoich sił...
- Ślubuję pomagać Zakonowi ze wszystkich swoich sił...
- ...wykorzystując wszystkie swoje umiejętności...
- ...wykorzystując wszystkie swoje umiejętności...
- ...i nie bacząc na żadne niebezpieczeństwo.
- ...i nie bacząc na żadne niebezpieczeństwo.
- Przyrzekam zawsze stawiać na pierwszym miejscu dobro Zakonu.
- Przyrzekam zawsze stawiać na pierwszym miejscu dobro Zakonu.
Po każdej części przysięgi z różdżki Szalonookiego tryskały nowe promyczki, które oplatały się wokół nadgarstków przyjaciółek.
- Syriuszu, pozwól - powiedział Szalonooki. Syriusz zbliżył się do nich i chwycił splecione dłonie przyjaciółek. Złoty okrąg przeskoczył również na jego rękę.
- Czy jesteście gotowe wstąpić do Zakonu Feniksa? - zapytał Szalonooki.
- Jesteśmy - odparły zgodnie Lucy i Tonks.
Z różdżki Szalonookiego trysnął tym razem czerwony promień, który owinął się wokół ręki Syriusza, mieszając się ze złotym i otaczając również ręce Lucy i Tonks. Po chwili rozdzielił się na trzy pomarańczowe promyczki, które oplotły po jednej ręce każdego z nich.
- Możecie już się puścić - powiedział Szalonooki. Syriusz cofnął rękę, a jego promyk zamigotał i znikł. Tonks i Lucy również wyswobodziły swoje dłonie z uścisku, ale ich promyki nie znikły; migotały pomarańczowym blaskiem, tańcząc wokoło nadgarstka każdej z nich. Lecz po chwili zaczęły się kurczyć i wchłonęły się w ich dłonie, pozostawiając po sobie miłe uczucie ciepła.
- Odtąd – powiedział Szalonooki - jesteście prawowitymi członkiniami Zakonu Feniksa.
Lucy rozejrzała się wokoło.
- Jak się dostaniemy do Kwatery? - zapytała.
- Ktoś ma tu na nas czekać - odparła Tonks.
- A jak tego kogoś poznamy?
- Szalonooki ustalił ze mną hasło - powiedziała Tonks. - Mamy po prostu pytać ludzi, gdzie mieszka Ace Murray.
- Kto?
- Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że to fikcyjna postać. W każdym razie osoba, która ma nas zaprowadzić do Kwatery, odpowie, że Ace Murray właśnie się ożenił i przeprowadził do Ottawy. No dobra, może zapytamy tamtego faceta?
Podeszły do grubego mężczyzny, który maszerował szybko przed siebie.
- Przepraszam - powiedziała Tonks. - Czy wie pan może, czy gdzieś tutaj nie mieszka przypadkiem Ace Murray?
- Nie wiem - odburknął mężczyzna. - Przepraszam, bardzo się śpieszę.
Zmierzył przyjaciółki podejrzliwym spojrzeniem, po czym wyminął je i ruszył dalej.
- Ale gbur - powiedziała Lucy, gdy był już tak daleko, że nie istniało niebezpieczeństwo, że je usłyszy. - Mugol nad mugolami. Czekaj, zapytajmy tamtą staruszkę.
Podeszły do siwej, pooranej zmarszczkami kobiety, która szła nieśpiesznie przed siebie, niosąc torebkę wypchaną zakupami.
- Przepraszam panią - powiedziała Lucy. - Czy wie pani może, gdzie mieszka Ace Murray?
- Ace Murray? - powtórzyła staruszka, marszcząc i tak już pomarszczone czoło. - Nigdy o nim nie słyszałam.
- Ktoś nam powiedział, że on gdzieś tutaj mieszka, tylko że myśmy zgubiły adres - powiedziała Lucy.
- Nigdzie tu nie mieszka żaden Ace Murray - odparła staruszka. - Ale pod numerem piątym mieszka jakiś pan Marley...
- Nie, nie, my szukamy pana Murraya - wyjaśniła szybko Lucy. - Znamy go osobiście, tylko nie wiemy, gdzie teraz mieszka.
- Panie z rodziny? - powiadomiła się uprzejmie staruszka.
- Tak, jesteśmy jego dalekimi kuzynkami - powiedziała Lucy, a kąciki jej warg zadrżały niebezpiecznie. Ukryła to szybko w dobrodusznym uśmiechu. - Ale widocznie musiała zajść jakaś pomyłka. Dziękujemy i przepraszamy za kłopot.
Staruszka oddaliła się, a Lucy spojrzała z rezygnacją na Tonks.
- Przecież to niemożliwe, żeby o nas zapomnieli - powiedziała. - Chodź, musimy pytać dalej.
Podeszły szybkim krokiem do pierwszej osoby, którą zobaczyły, to jest - do jakiegoś nadętego wyrostka w wieku studenckim.
- Nie słyszałem - odburknął, gdy Tonks zapytała go o Ace Murraya. - A co to, czy ja - tu zaklął - wyglądam na drogowskaz?
Przepchnął się niegrzecznie między dziewczynami i ruszył dalej przed siebie.
- Gnojek - mruknęła Lucy. - Och, niech już kogoś tu przyślą!
- Zapytajmy tamtego pana - powiedziała Tonks, wskazując na około czterdziestoletniego, szczupłego mężczyznę o brązowych włosach, który właśnie odczytywał ogłoszenia, przypięte na tablicy koło przystanku autobusowego.
Przyjaciółki ruszyły wolno ku niemu. Mężczyzna zerknął na nie, jakby mimochodem i uśmiechnął się lekko, jak zapewne uśmiechnąłby się do wszystkich młodych kobiet, zaczepiających ludzi na ponurej ulicy w słoneczny, lipcowy dzień.
- Przepraszam - powiedziała Tonks, mimo woli oddając uśmiech nieznajomemu. Jego oczy o piwno-złotawym odcieniu przybrały wyraz uprzejmego zdziwienia. - Czy wie pan może, gdzie mieszka Ace Murray?
- Ach, Ace! - ożywił się mężczyzna. Potem przybrał strapiony wyraz twarzy. - Niestety, już tutaj nie mieszka. Ożenił się dwa tygodnie temu i razem z żoną przenieśli się do Ottawy. Ale mam jego adres, gdyby panie czegoś potrzebowały, służę pomocą.
- Dziękujemy, bardzo pan uprzejmy - powiedziała Lucy, również się uśmiechając. Potem ściszyła lekko głos. - Ale my właściwie jesteśmy tu w zupełnie innej sprawie. Pan wie, w jakiej?
- Domyślam się - odparł mężczyzna. - Nowe ochotniczki do walki z Ciemnymi Mocami, jak mniemam?
- Zgadza się - powiedziała Tonks. - Czy mógłby nas pan już zaprowadzić do Kwatery?
- Mógłbym - uśmiechnął się czarodziej. - Właściwie, to jesteśmy na miejscu. Z łaski swojej, niech panie sprawdzą, czy nie mamy żadnych świadków.
Tonks zlustrowała spojrzeniem ulicę z prawej, Lucy z lewej strony.
- Nikogo - odparła Lucy.
- Ani żywego ducha - dodała Tonks.
- Świetnie - powiedział mężczyzna. - Proszę za mną, moje panie.
Przeszedł przez jezdnię. Tonks i Lucy zrobiły to samo. Stanęli przed rzędem wysokich, surowych budynków. Ponure fronty nie wyglądały zachęcająco; w niektórych okna miały powybijane szyby, z wielu drzwi łuszczyła się farba, a przed schodkami leżały stosy cuchnących śmieci. Stali przed numerem 11, na lewo był numer 10, ale na prawo numer 13.
- Brakuje tu numeru dwunastego - stwierdziła Tonks, zniżając głos do szeptu, tak, żeby mogli ją usłyszeć tylko Lucy i sympatyczny czarodziej. Ten ostatni obejrzał się przez ramię i powiedział, również szeptem:
- A, właśnie, że nie. Patrzcie tylko - po czym odwrócił się z powrotem.
Nagle pomiędzy numerami 11 i 13 pojawiły się znikąd poobtłukiwane drzwi, a z obu ich stron brudne ściany i ponure okna. Jakby między budynkami rozdął się nowy dom, rozpychając sąsiednie.
- Chodźcie, szybko - powiedział mężczyzna, ustawiając się bokiem i gestem zapraszając dziewczęta, by weszły na prymitywną werandę. - Tylko bardzo proszę, aby panie zachowały w holu ciszę. Nie radzę sprawdzać, dlaczego.
Tonks weszła za Lucy po wychodzonych stopniach. Czarodziej wszedł powoli za nią, po czym wyciągnął różdżkę i stuknął nią w drzwi. Rozległy się metaliczne szczęknięcia i odgłos jakby podzwaniania łańcuchami. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc przeraźliwie. Tonks weszła za Lucy do ciemnego przedpokoju. Poczuła zapach wilgoci, kurzu i słodki odór stęchlizny, jakby w tym domu nikt od dawna nie mieszkał.
- Witam - powiedział szeptem mężczyzna, gdy zamknął drzwi - w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa. Bardzo proszę, niech panie wejdą dalej. Proszę do tych drzwi naprzeciwko. I uwaga na schody!
Tonks i Lucy ruszyły w stronę wskazanych drzwi, rozglądając się dokoła z zaciekawieniem. Dom sprawiał wrażenie, jakby należał do jakiegoś ponurego, wielodzietnego czarnoksiężnika. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, dominował motyw węża.
Drzwi na końcu korytarza prowadziły do ponurej kuchni, której zarówno ściany, jak i podłoga były z kamienia. Na środku stał długi stół, do którego w nieładzie były przysunięte krzesła. Zanim weszli, nie było tu nikogo.
Czarodziej zamknął drzwi i ostatni zszedł po schodach, po czym uśmiechnął się do Tonks i Lucy.
- Przepraszam, że się jeszcze nie przedstawiłem - powiedział. - Ale okoliczności nam nie sprzyjały. Robert Burnley, do usług. Wiem, że panie muszą się nazywać Lucy Blake i Nimfadora Tonks.
- Zgadza się - powiedziała Tonks, rada, że odpadł jej kłopot przedstawienia się z imienia. - To jest Lucy - wskazała na przyjaciółkę - a ja jestem Tonks.
- Bardzo mi miło - odparł Robert Burnley. - Niech panie sobie usiądą, ja zaraz przyprowadzę Szalonookiego.
Puścił do nich oko i wyszedł z kuchni. Tonks i Lucy usiadły przy brzegu stołu.
- Ten Burnley jest całkiem sympatyczny - powiedziała Lucy. - Jednak cieszę się, że to on okazał się tym członkiem Zakonu. Wyobraź sobie, że mielibyśmy współpracować z tym gburowatym grubasem, albo z tym szczeniakiem.
- Tego szczeniaka to by nawet nie wpuścili do Zakonu - odparła Tonks, po czym dodała, przedrzeźniając wyrostka: - Przecież ja - tu chrząknęła, pomijając wulgaryzm - nie jestem drogowskazem!
Przyjaciółki wybuchnęły przyciszonym śmiechem.
Po kilku minutach wrócił Robert, prowadząc ze sobą Szalonookiego, jakiegoś chudego czarodzieja o mysich włosach, niosącego pod pachą wielką, podniszczoną księgę, oraz... tak, Syriusza Blacka.
Syriusz Black wyglądał nieco lepiej, niż na zdjęciach, które Tonks pamiętała z gazet i gabinetu Kingsleya Shacklebolta, ale wciąż można w nim było rozpoznać słynnego, poszukiwanego od dwóch lat mordercę. Jednak teraz na jego twarzy rozkwitł dobroduszny uśmiech.
- Która z pań to Nimfadora? - zapytał nieco ochrypłym, ale przyjaznym głosem.
- Ja... - Tonks podniosła się i podeszła niepewnie do swojego kuzyna. - Syriuszu...
- Nimfadoro! - rozpromienił się Syriusz. Zmierzył ją uważnie spojrzeniem od stóp do głów, zatrzymując spojrzenie na jej oczach. Tonks zamrugała i odwróciła wzrok.
- Masz oczy Andromedy! - powiedział z radością. - Byłem pewien, że nie będziesz podobna ani do matki, ani do ojca.
- Nigdy nie zmieniam oczu, ani w ogóle twarzy... chyba, że w pracy, albo na chwilkę, dla zabawy... - odparła Tonks, czując się, jakby miała pięć lat i właśnie poznała swojego wujka. Bardzo nie lubiła niezręcznych sytuacji, więc zaczęła się już trochę denerwować.
Po chwili jednak znów spojrzała na Syriusza. Spojrzała mu prosto w oczy, które, jak się okazało, były równie czarne, jak jej własne. Patrzył już nie tym dzikim, męczeńskim spojrzeniem, które znała z gazet, ale ze spokojem, radością i pewnym łobuzerskim błyskiem. Tonks po raz pierwszy zobaczyła w nim swojego kuzyna. Nie seryjnego mordercę, nie więźnia Azkabanu, ale swojego kuzyna - swojego jedynego kuzyna ze strony matki, który pozostał po właściwej stronie.
Nie wiedziała, ile czasu tak stali. A potem nagle zaśmiała się radośnie i zarzuciła mu ręce na szyję.
- Nimfadoro... - powiedział kompletnie zaskoczony Syriusz.
- Tak się cieszę, Syriuszu - szepnęła Tonks, obejmując mocno swojego kuzyna. - Naprawdę, tak bardzo się cieszę! Ale to okropne, że musiałeś spędzić niesłusznie tyle lat w Azkabanie! Och, gdybym dorwała tego bezmózgiego trolla, który cię wsadził bez procesu... Zostałaby z niego mokra plama!
- Nawet używasz tych samych wyrażeń, co Andromeda - mruknął Syriusz, któremu wyraźnie ulżyło, kiedy go puściła.
Tonks znów się roześmiała, po czym zerknęła ukradkiem na osoby stojące za Syriuszem. Robert wyglądał na nieco zmieszanego, a na twarzy miał popłoch, jakby nie wiedział, w którą stronę patrzeć. Szalonooki, z magicznym okiem błądzącym gdzieś po suficie, wyglądał na nieco zniecierpliwionego, jakby tylko waga chwili powstrzymywała go od poganiania Tonks do wpisania się do Księgi Członków Zakonu. Zaś czarodziej o mysich włosach, który wciąż trzymał ową Księgę, uśmiechał się lekko, patrząc na nią dobrodusznie. Tonks w odpowiedzi również się do niego uśmiechnęła. Potem przyszło jej do głowy, że w tym Zakonie Feniksa są bardzo mili ludzie, którzy potrafią uśmiechnąć się przyjaźnie do zupełnie obcej osoby. Od razu poczuła się, jakby nagle znalazła się wśród starych przyjaciół. Spojrzała ponownie na Syriusza.
- Chyba jestem ci winna małe sprostowanie, drogi kuzynie - powiedziała. - Otóż, nie przywykłam do tego, by ktoś, poza moimi rodzicami nazywał mnie po imieniu.
- Jak to? - zdziwił się Syriusz. - Więc jak ludzie się do ciebie zwracają?
- Po prostu Tonks. I nie życzę sobie, by ktoś nazywał mnie inaczej.
- Co ty masz przeciwko swojemu imieniu? - zapytał ze śmiechem Syriusz.
- Wszystko! - zezłościła się Tonks. - Jeżeli znajdziesz jakieś zdrobnienie, które nie przyprawi mnie o zgagę, to wtedy pogadamy. Na razie jednak jestem dla ciebie Tonks, jasne?!
- Może być i Tonks - uśmiechnął się Syriusz.
- Myślę, że wystarczy tych tkliwych pogaduszek rodzinnych - przerwał im nagle Szalonooki. - Będzie na to czas później.
- Spokojnie, bez nerwów, Szalonooki - rzekł Syriusz. - Pozwól mi jeszcze przywitać się z koleżanką mojej kuzynki.
Podszedł do Lucy, która podniosła się z krzesła i wyciągnęła do niego rękę.
- Lucy Blake - powiedziała z uśmiechem, gdy Syriusz uścisnął jej dłoń.
- Syriusz Black - przedstawił się Syriusz. - Mówmy sobie po imieniu.
Szalonooki chrząknął niecierpliwie.
- Ach, prawda - przypomniało się Syriuszowi. - Wy przecież jeszcze nie znacie Remusa.
Czarodziej o mysich włosach skinął lekko głową, uśmiechając się przyjaźnie. Podszedł do stołu, na którym położył ciężką Księgę, po czym wyciągnął rękę w stronę Lucy.
- Miło mi panią poznać - powiedział, a Lucy uścisnęła mu dłoń. - Jestem Remus Lupin. Proszę mi mówić: Remus.
- Ja jestem Lucy Blake. Niech mi pan mówi po imieniu.
Remus Lupin puścił rękę Lucy, po czym podszedł do Tonks.
- Remus Lupin - powtórzył, wyciągając dłoń. - Po prostu Remus. Bardzo mi miło.
Tonks uścisnęła jego rękę, po czym powiedziała:
- Jestem Tonks. - Po chwili dodała ponuro: - A na imię mam Nimfadora. Tylko proszę cię, abyś mnie tak nie nazywał.
- Nie będę - obiecał Remus. Następnie zwrócił się do Szalonookiego: - Myślę, Alastorze, że Tonks i Lucy mogą się już wpisać do Księgi.
- Oczywiście - odparł natychmiast Szalonooki. Podszedł do komody, z której wyciągnął pióro i atrament, po czym zaniósł to do stołu. Tonks minęła Remusa i usiadła przy stole, biorąc do ręki pióro i przysuwając sobie Księgę.
- W jaki sposób mam się wpisać? - zapytała.
- Na początek proponowałbym imię i nazwisko - powiedział Robert. Szalonooki spojrzał na niego z urazą wśród ogólnego wybuchu wesołości.
- Tak, imię i nazwisko - powiedział. - Potem dokładne miejsce zamieszkania, rok urodzenia, zawód i ewentualnie jakieś dodatkowe umiejętności, znaki rozpoznawcze. Ty napiszesz, że jesteś metamorfomagiem.
Tonks napisała swoje wszystkie dane, po czym oddała pióro Lucy. Po pięciu minutach obie były już wpisane do księgi.
- W porządku - powiedział Szalonooki. - Teraz musicie już tylko złożyć uroczystą przysięgę. Wstańcie.
Tonks i Lucy wstały. Szalonooki podszedł do nich i wyciągnął różdżkę.
- Wyciągnijcie do przodu prawe ręce i chwyćcie się za nie - polecił. Tonks i Lucy wykonały polecenie. Szalonooki zbliżył różdżkę do ich złączonych dłoni.
- Powtarzajcie za mną - powiedział. - Uroczyście przysięgam być wierną Zakonowi Feniksa.
- Uroczyście przysięgam być wierną Zakonowi Feniksa - powtórzyły przyjaciółki.
Z różdżki wystrzelił złoty promień, który oplótł się wokół ich dłoni.
- Ślubuję - kontynuował Szalonooki - pomagać Zakonowi ze wszystkich swoich sił...
- Ślubuję pomagać Zakonowi ze wszystkich swoich sił...
- ...wykorzystując wszystkie swoje umiejętności...
- ...wykorzystując wszystkie swoje umiejętności...
- ...i nie bacząc na żadne niebezpieczeństwo.
- ...i nie bacząc na żadne niebezpieczeństwo.
- Przyrzekam zawsze stawiać na pierwszym miejscu dobro Zakonu.
- Przyrzekam zawsze stawiać na pierwszym miejscu dobro Zakonu.
Po każdej części przysięgi z różdżki Szalonookiego tryskały nowe promyczki, które oplatały się wokół nadgarstków przyjaciółek.
- Syriuszu, pozwól - powiedział Szalonooki. Syriusz zbliżył się do nich i chwycił splecione dłonie przyjaciółek. Złoty okrąg przeskoczył również na jego rękę.
- Czy jesteście gotowe wstąpić do Zakonu Feniksa? - zapytał Szalonooki.
- Jesteśmy - odparły zgodnie Lucy i Tonks.
Z różdżki Szalonookiego trysnął tym razem czerwony promień, który owinął się wokół ręki Syriusza, mieszając się ze złotym i otaczając również ręce Lucy i Tonks. Po chwili rozdzielił się na trzy pomarańczowe promyczki, które oplotły po jednej ręce każdego z nich.
- Możecie już się puścić - powiedział Szalonooki. Syriusz cofnął rękę, a jego promyk zamigotał i znikł. Tonks i Lucy również wyswobodziły swoje dłonie z uścisku, ale ich promyki nie znikły; migotały pomarańczowym blaskiem, tańcząc wokoło nadgarstka każdej z nich. Lecz po chwili zaczęły się kurczyć i wchłonęły się w ich dłonie, pozostawiając po sobie miłe uczucie ciepła.
- Odtąd – powiedział Szalonooki - jesteście prawowitymi członkiniami Zakonu Feniksa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz